Opowiadał mi frater Adalbertus:
Przekraczałem właśnie morze promem, kiedy zerwała się niewiarygodna burza: wicher wył niczym stado wilków, krople deszczu pędzone wiatrem leciały niemal poziomo, a przez pokład przewalały się bałwany wielkości kamienic. Podróż miała trwać tylko kilka godzin, ale z powodu złej pogody nie mogliśmy wejść do portu, więc pozostawaliśmy na morzu huśtani to w tę, to w tamtą stronę. Taka sytuacja utrzymywała się przez cały dzień, potem drugi i trzeci. W pewnym momencie, a było to wieczorem dnia trzeciego, stałem na pokładzie z mym współbratem zastanawiając się, dlaczego nasze modły o dobrą pogodę nie są wysłuchiwane. Gdy tak rozmawialiśmy, stanął przy nas marynarz w nieprzemakalnej kapocie, z długą brodą i fajką w zębach. Stał czas jakiś, jakby przysłuchując się naszej rozmowie. W końcu zapytał:
“O czym tak rozprawiacie, braciszkowie?”
Wiatr zawodził, fale przewalały się przez pokład, a za burtą widać było potwora morskiego wydmuchującego z siebie fontanny wody. Powiedzieliśmy mu, że zastanawiamy się dlaczego Pan Bóg nie wysłuchuje naszych modłów o lepszą pogodę. Marynarz pyknął kilka razy z fajki i powiedział:
“Myślałby kto, że duchowni braciszkowie powinni mieć większą wiarę. Czyż nie rozumiecie znaku Jonasza? Wszyscy mamy taką wiarę, która pływa po wielkim oceanie wątpliwości. Czasem wydaje się, że jest ona jak solidny statek: nic nam nie grozi. Potem przychodzi burza i zaczynamy się strachać. Może nam wówczas przyjść do głowy, że trzeba wyrzucić za burtę wszystkie nasze posiadłości. Ale czy kiedykolwiek przychodzi nam do głowy, żeby się rzucić do morza samemu, na główkę? Wyrzucić za burtę ostatnią naszą posiadłość: siebie samych?”
W tym momencie marynarz pyknął kilka razy z fajki, po czym dodał:
“Niekoniecznie dla ratowanie siebie samego. Czasem trzeba ratować innych. To jest znak Jonasza: skok w morze, głową w dół.”
Z mostka kapitańskiego ktoś krzyknął coś do naszego rozmówcy. Ten ukłonił się nam milcząco i oddalił się. Ledwo zdążyłem go zapytać o imię. Obawiałem się, że mnie nie usłyszy w ryku bałwanów, lecz on odwrócił się i odkrzyknął:
“Możesz mnie nazywać Szuszwolem ze Swarzyndza!”
Po chwili zostaliśmy sami na mokrym pokładzie, tylko zza burty potwór morski spoglądał na nas swymi małymi ślepkami.