Opowiadał mi frater Adalbertus:
Zafurkotało,
na dachu usiadł biały gołąb, zaczął gruchać i przechadzać się
tam i z powrotem strosząc pióra i kłaniając się raz po raz.
Pomyślałem sobie, że to może jakiś znak, bowiem dach ów
przykrywał przykościelne centrum konferencyjne, w którym właśnie
odbywało się spotkanie ekumeniczne. Jak powiadają, pod postacią
białej gołębicy pojawia się czasem Duch Święty. Po chwili
pomyślałem sobie jednak, że ten na dachu nie może być Duchem
Świętym, bo skoro grucha i tokuje, to w sposób oczywisty nie jest
gołębicą. No właśnie, jak to jest z tym Duchem Świętym, z
jednej strony jawi się jako gołąb płci żeńskiej, a z drugiej
słowo duch
znaczy wiatr,
podobnie jak greckie pneuma.
Z trzeciej strony ten Święty Wiatr bywa ogniem, którego płomienie
jawią się na przykład nad głowami apostołów. Przecież to
nielogiczne, jak wiatr może być ogniem? To jest dopiero problem do
rozgryzienia, w porównaniu z tym małym piwem jest kwestia czy
pochodzi On od Ojca, czy też od Ojca i Syna.
Ta ostatnia kwestia była przedmiotem rozmów spotkania
ekumenicznego dzień wcześniej. Wydawałoby się, że to drobnostka,
a tymczasem deliberowano cały dzień i nie udało się wypracować
wspólnego stanowiska. Tego dnia tematem obrad była kwestia z jakich
substancji powinien być robiony chleb eucharystyczny, a konkretnie
czy należy dodawać do ciasta zakwas, a także czy wino mszalne po
przeistoczeniu jest tylko symboliczną, czy też najzupełniej
rzeczywistą Krwią Boga. Obrady trwały od kilku godzin i wspólne
stanowisko zdawało się być równie odległe, co na początku. Było
to wszystko strasznie męczące, w końcu wyszedłem do
przykościelnego ogrodu by odetchnąć świeżym powietrzem.
W ogrodzie był duży, ładnie utrzymany trawnik
otoczony starymi dębami. Niektóre z tych dębów musiały mieć po
kilkaset lat, jeden nawet został powalony niedawną wichurą i leżał
już pocięty i uprzątnięty w stosie gotowym do spalenia. Tymczasem
od strony bramy zbliżał się jakiś nowy przybysz. Ubrany był w
pstrokaty kaftan, w butach miał zielone sznurowadła, a pod pachą
niósł cymbały. Widziałem go już gdzieś wcześniej i pilnie
usiłowałem sobie przypomnieć okoliczności, on tymczasem mnie
minął i bez pukania wszedł do sali konferencyjnej. Trochę mnie to
zdziwiło, czyżby taki pstrokaty łachmyta był zaproszony na
poważną konferencję? A może wszedł on sobie ot tak, bez
zaproszenia? Potwierdził moje przypuszczenia dźwięk cymbałów,
muzyka bowiem, o ile wiem, nie była w programie konferencji. Po
chwili jednak cymbały umilkły, podniósł się natomiast straszny
rejwach i harmider i w końcu stała się rzecz nieoczekiwana: drzwi
sali konferencyjnej otwarły się na oścież i wylał się stamtąd
tłum gniewnych delegatów popychający przed sobą pstrokatego
intruza. Niektórzy z delegatów wykrzykiwali:
„Co
za cymbał!”
„Cymbały
nie były w programie konferencji!”
„Właśnie!
Za dużo takich cymbałów się pęta!”
„Zielsko
trzeba wykorzenić, związać i w ogień wrzucić!”
„Właśnie!
W ogień go wrzucić! Tam jest gotowe drewno!”
Inni delegaci podchwycili ten pomysł i zaczęli
przygotowywać stos z pociętych gałęzi starego dębu. Pośrodku
stosu wbito pionowy pal, by przywiązać delikwenta. Mnie tymczasem
olśniło, przypomniałem sobie nagle gdzie go widziałem.
Wykrzyknąłem więc:
„Szuszwol
ze Swarzyndza! Co się stało?!”
„Och,
nic. Wygląda na to, że delegaci za bardzi sobie wzięli do sreca
moje stukanie w cymbały. Wparowałem na konferencję i powiedziałem
im, że jeśli wino mszalne staję się Krwią Boga, to po to, byśmy
się tą Krwią Boga upili, a nie po to by rozważać skład
chemiczny substancji po przeistoczeniu. Oni na to że nawołuję do
pijaństwa i świętokradztwa i widzisz jaki jest efekt.”
„I
co, tak się dasz po prostu spalić?”
„Czemu
nie? Przecież Święty Wiatr jest płomieniem, prawda? Jeśli tak,
to najwyższą godnością jakiej dostąpić może człowiek jest
bycie klocem drewna, który podtrzymuje ten płomień. Zapamiętaj
sobie to zdanie, jest ono bardzo ważne. Najlepiej od razu je
powtórz.”
„Skoro
Święty Wiatr jest płomieniem, to najwyższą godnością jakiej
dostąpić może człowiek, jest bycie klocem drewna podtrzymującym
ten płomień. No tak, ale co powiedzą czytelnicy? Przecież jak cię
spalą, to nie będzie już więcej opowiadań o Szuszwolu!”
„Nie
będzie to nie będzie. Powiedz im, żeby się nie przejmowali, bo
nic takiego się nie stało. No i powiedz im ode mnie do widzenia.”
W międzyczasie stos został ułożony. Szuszwola
obwiązano sznurami i przywiązano do pala, a ten wyglądał jakby
się nie przejmował i raz po raz puszczał do mnie oko. Tymczasem
ktoś zaczął krzyczeć wskazując na drugi koniec ogrodu:
„A
to co za jedna? Jakieś mu daje znaki! Pewnie jest z nim w komitywie.
Może to czarownica albo narkomanka? Też ją trzeba spalić!”
W miejscu gdzie wskazywał stała dziewczyna ubrana jak
istna Łoblodra z Łobornik: w sukni z kolorowych łatek, o włosach
ufarbowanych w kolorowe pasma, bosa. Złapano ją bez problemu bo nie
uciekała, obwiązano sznurami i wrzucono na stos. Ktoś przyniósł
kanister z benzyną, stos oblano, rzucono nań płonącą zapałkę i
tyle. Szuszwola i Łoblodrę pochłonęly płomienie i po jakimś
czasie została z nich kupka popiołu. Nazajutrz był kolejny dzień
konferencji, ale w nocy mocno wiało i kupka popiołu została
rozwiana na cztery wiatry.
Taki był koniec Szuszwola ze Swarzyndza, wędrownego
hermeneutyka, i jego tajemniczej nieznajomej, Łoblodry z Łobornik.
No comments:
Post a Comment